Historia Włóczka zaczęła się pewnej jesieni około dziesiątej wieczór. Sąsiadka dzwoni, że znalazła na drodze potrąconego psa...
Nie będę opisywać całej akcji ratunkowej ponieważ łatwo ją sobie wyobrazić - noc, ciemno, pada deszcz, trąbią samochody a my pakujemy nieprzytomnego owczarka do samochodu.
Włóczek nie był psem pierwszej młodości, był za to inteligenty, łagodny i cierpliwy. Doskonale rozumiał kiedy się o nim rozmawiało. Uwielbiał dzieci, co widzieliśmy po reakcjach kiedy je widział albo słyszał ich głosy. Kury jadły mu z miski, koty spały na posłaniu.
Po wypadku Włóczuś miał sparaliżowane tylne łapy, większość czasu spędził więc na kocach, poduszkach i materacach. Wymagał nieustannej opieki, po przyjściu ze sklepu - przewrócić psa na drugi bok, zmienić pieluchę, za dwie godziny - przewracamy na drugi, masujemy, prostujemy łapy, zmieniamy pieluchę i kocyk... W nocy to samo. Co trzy godziny. Przez kolejne lata. Nie było zlituj.
Nie umiem policzyć wszystkich wizyt i zabiegów u weterynarzy na jakie Włóczek musiał jeździć. Po roku znaleźliśmy weterynarza (wspaniały człowiek o wielkim sercu i miłości do wszystkich zwierząt) który słynął ze stawiania na nogi psów po wypadkach. Przejechaliśmy 300 kilometrów do Kątów Wrocławskich, Włóczka ponastawiali ale paraliż akurat u niego nie ustąpił.
Nieraz słyszałam, żeby psa uspać "bo na pewno się męczy" Włoczek się nie męczył - jeśli już, to męczyłam się ja ale mnie uspać nikt nie chciał. Włóczek cieszył się każdym dniem. Biegał na uprzęży z psich szelek ( zgadnijcie, kto musiał ją wtedy dźwigać) tak, wyjście z psem na spacer nabierało wtedy trochę innego znaczenia... Zwłaszcza kiedy było zimno, padał deszcz/śnieg lub oba naraz a Pan Pies domagał się równouprawnienia w kwestii wychodzenia na zewnątrz. W końcu wszystkie psy wychodziły kiedy chciały, dlaczego nie on? Nie było wyjścia, czapka na głowę, parasol do jednej, uprząż do drugiej ręki i wio przez śnieżycę.
Zamówiliśmy też wózek na którym Włoczek w lecie zamieniał się w Formułę 1.
Włóczek był z nami szczęśliwy, żył ponad dwa lata w przeświadczeniu, że wcale nie jest kaleką. Umarł w zeszłe lato ze starości, na swoim posłaniu, w domu, otoczony opieką. Był niezaprzeczalnym dowodem na to, że jeśli się chce to można wszystko, nawet jeśli inni mówią, że się nie uda.
Szczęśliwy pies |
Niezwykła historia.
OdpowiedzUsuńZ wielką przyjemnością zostawiam tu swój malutki, nic niewnoszący komentarz. A jednak chcę zaznaczyć, że tu jestem. Przez chwilę. Z piękną osobą.
Och, Boni, kobieto o wielkim sercu... To wspaniałe, że dałaś mu jeszcze dwa lata spokojnego życia w dobrym miejscu. Podziwiam cię, naprawdę szczerze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam bardzo, bardzo serdecznie:))
Ja też pozdrawiam, podziwiam i dziękuję. Za piękne życie Włóczka.
OdpowiedzUsuńNo i się popłakałam:-) - ale tak pozytywnie...
OdpowiedzUsuńDziękuję Wam za ciepłe słowa, niedługo będzie rocznica kiedy go znaleźliśmy i tak mnie jakoś naszło na wspominanie...
OdpowiedzUsuńJesteś Wielka, kobieto o wielkim sercu!
OdpowiedzUsuńTo oczywiste, że cieszył się każdym dniem... przy Tobie;) Miał szczęście, że na Was trafił.
A łezki popłynęły, nie da się ukryć... ;)
Pozdrawiam ;)
Ujmująca za serce historia, podziwiam Was, tez mam psa, i pamiętam jak potrącił go samochód i miał tylko łapke w gispie ale tez wzbudzał wiele macierzyńskich uczuć i troski, gdy wymagał opieki, Pozdrawiam:))
OdpowiedzUsuń