piątek, 14 lutego 2014

Ciasto marchewkowe z resztką pomarańczy :)

Wiosna tańczy czaczę - krok do przodu, dwa kroki w tył. Jednego dnia chcę kupić tulipany i przeglądam wiosenna garderobę, innym brnę przez zlodowaciały taras by sypnąć zmarzniętym ptakom słonecznika.  Dzisiejszy dzień jest z tych zimowych. Upiekłam ciasto marchewkowe (z ostatnich marchewek) z resztą przyprawy do piernika i z ostatnią pomarańczą. Jest zimowo jak należy :) Pewnie można dać mniej cukru czy mąki, żeby było zdrowiej, z drugiej strony lepsze takie ciasto niż paczka delicji, łypiąca na mnie z szafki...


 Ciasto marchewkowe
3 marchewki    
4 jajka
100 g masła
szklanka cukru
2 szklanki mąki
pół łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 płaska łyżeczka przyprawy do piernika
skórka otarta z dwóch pomarańczy (tylko cienka, pomarańczowa warstwa)

na polewę
tabliczka białej czekolady
kilka łyżek soku pomarańczowego
łyżeczka masła
Marchewki obrać i zetrzeć na tarce o drobnych oczkach. Mikserem utrzeć masło z cukrem dodawać po jednym jajku i ucierać jeszcze chwilę. Dodać marchewki ze skórka pomarańczową i wymieszać. Mąkę wymieszać z proszkiem, sodą i przyprawą do piernika i wsypać do mieszanki - wymieszać. Piec w 180 stopniach przez godzinę.
Składniki na polewę roztopić, nie przypalić, trochę ostudzić i polać ciasto. 

piątek, 31 stycznia 2014

Kiedy dopada zimowa depresja...

... warto przypomnieć sobie, że kiedyś było lato. Kiedyś nawet, było moje pierwsze lato w nowym domu. "Nowy dom" to oczywiście takie robocze określenie z braku chęci użycia innego, np "rozpadająca się rudera po dziadkach"  niemniej dla mnie, w pewnym sensie, było to nowe miejsce. A na pewno nowy etap w życiu.
Zatem było sobie nasze pierwsze lato w "nowym domu". Dom, siłą rzeczy został podzielony na dwie części - jako tako wyremontowaną, czyli zdatną do zamieszkania, oraz drugą - ze starymi oknami, brakiem drzwi, sypiącymi się schodami i pokrzywami rosnącymi w kuchni (która teraz - już bez pokrzyw - pełni role mojej sypialni). Cześć niezdatna do zamieszkania w każdym calu, od której odgrodziliśmy się jedynie parą wąziutkich, cieniutkich drzwi i przez pewien czas mogliśmy oszukiwać się, że nie mamy problemów z remontem :) W końcu czego nie widać... To słychać.
Filemon, brat Bonifacego. Tutaj już staruszek.
Był lipiec. Noc cieplutka, spokojna, dla nas jednak zbyt spokojna. I przeraźliwie cicha. Żadnych wrzasków od sąsiada, trzaskania drzwiami i warkotu parkujących samochodów. Jednym słowem - brak jakichkolwiek dowodów na istnienie innych ludzi. Teraz to zaleta, wtedy - niekoniecznie.
Najpierw zawiał wiatr. Nie żadna tam wichura, Ksawery czy inny medialny orkan. Ot, przywiało troszeczkę a blacha na dachu, na którą teraz nie zwracamy już uwagi wygięła się, czy raczej 'zapracowała'. Nie wiem jak to fachowo określić, po prostu słychać czasem blachę, kiedy za bardzo wieje. Hałas przypomina trochę odgłos, jakby ktoś łaził po dachu. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że odgłos ten jest jak najbardziej naturalny i należny go zignorować. Ale nic. Powiało, przestało, zapomnieliśmy. Noc pełna wrażeń.
Kolejny dzień. 3 nad ranem.
- Mamo, ktoś nam chodzi po dachu - słyszę zaspany głos jednej z córek.
- Jak po dachu? Nic nie słyszę.
Nie minęły dwie minuty jak do naszych miejskich uszu doszło głośne łup! a potem coś jakby tupanie... No pewnie, że ktoś łazi po dachu! Jak tam wszedł? Nic nie zauważyliśmy? Przecież dach jest stromy, spadłby jak nic. Przed oczami przewijają się wszelkie sceny z filmów, reportaży i wiadomości. Złodziej grasuje po dachu! Dodam, że wtedy dorobek obronny jaki zabraliśmy z mieszkania stanowiła świnka morska, trochę kotów i jeden stary pies, którego można by wynieść, a on i tak by nie zauważył. Gdyby sytuacja miała miejsce dzisiaj, z obecnym asortymentem, na pewno nie byłoby tamtej adrenaliny.
Dzierżąc w dłoni tępą, dekoracyjną szablę, siedzę z córkami uzbrojonymi w tłuczek do mięsa i młotek. Przyczajone w kuchni nasłuchujemy, czekając na napastnika. Chwilowo gotowe prawie na wszystko.
Złodziej niespiesznie przemierzył dach, raz w jedną, raz w drugą stronę. W końcu zdecydował się zeskoczyć na niższy daszek, wspiąć na parapet... i zamiauczeć.
Pan Bonifacy wrócił z wycieczki zapoznawczej.
Zdjęcia Boniusia mam niestety jedynie w wersji analogowej, ale wyobraźcie sobie jak czuje się człowiek siedzący w nocy, w starym domu, osaczony przez przyrodę, a za oknem siedzi śliczny, tłuściutki czarno biały kocurek i patrzy lekko zdumiony na zajście w kuchni. Pewnie swoje już o nas pomyślał.
Bonifacy często chodził po dachu. Podobnie jak inne koty, jednak minęły tygodnie zanim upewniłyśmy się, że nie grozi nam żadna napaść.
Było jeszcze kilka takich odkrywczych dni/ nocy kiedy to "nowy dom" płatając kolejne niespodzianki uczył, że nawet gdybyśmy chciały, nie ma już powrotu do dawnego, wygodnego życia.
Ale w sumie patrząc wstecz, albo przynajmniej na widoki, jakie serwuje nam okolica, chyba nie ma czego żałować.


Post postanowiłam zadedykować Kretowatej, o ile nadal czuje się depresyjnie :) Mnie też dopadała depresja, może nie taka "zimowa" a bardziej życiowa. Przygarnęłam trochę psów, kotów, nakupowałam kur, wybudowałam kurnik i jakoś przeszło :)

wtorek, 21 stycznia 2014

Dziobki i piórka, wersja letnia :)





Do pooglądania i powzdychania nad tym, jak to kiedyś było słonecznie, ciepło i zielono. 
Kiedy wyglądam za okno, mam wrażenie, że lato było całe wieki temu. Zima powoli zakrada się do ogrodu. W nocy usiadła na gałęziach i szybach samochodu. Ktoś powiedział, że jak spadnie śnieg to będzie trzymać do kwietnia... 
Zamiast myśleć o nieuniknionym (śnieg, skrobaczka do szyb, łopata, wyczekiwanie, aż łaskawie przejedzie upragniona odśnieżarka) oglądam na dysku niezbite dowody na to, że jeszcze kiedyś wyjdę przed dom bez puchowej kurtki. I zabieram się za konkretny, pisany post :)  

















Na koniec bohaterka świątecznej bajki - Szyszeczka :)



niedziela, 19 stycznia 2014

Post z dedykacją...

 
Porobiło się.
Najpierw, po jesieni, przyszła wiosna, potem na chwilę zima, na Święta znowu wiosna i tak trzyma u nas do tej pory. Trzy dni po Nowym Roku rozebrałam choinkę bo jakoś tak nie pasowała do widoku za oknami. Poza tym, chciałam by część bombek przetrwała do przyszłego roku, należało zatem usunąć błyszcząca pokusę, która tak fajnie turla się po podłodze sprzed pożądliwego wzroku stada kotów.
Święta jak i burzliwy okres "po" minęły nam pod znakiem wichur oraz litanii zdrowasiek o cudowne ocalenie dachu. Dom mam stary, niejedną burzę/wichurę już przeżył, ale wiadomo, że dzisiejsze wichury już nie są takie jak za dawnych lat ( taki Ksawery na przykład to już prawie celebryta)  W Wigilię padł prąd, dobrze ze chociaż zdarzyłyśmy zjeść kolację. Potem już tylko wiało i wiało i wiało...
Sylwester minął tak samo, jak w zeszłym roku. Godzina 21- spać. Godzina 23.50 do dokąd potrzeba - trzymanie za łapę kolejno każdego z trzęsących się psów.
Nowy Rok - koncert noworoczny czyli ochy i achy przez prawie dwie godziny. Nawet psy nie odważyły się przerwać rodzinie Straussów.
Potem znowu wiało.
W międzyczasie jak i do tej pory zmuszona zostałam na przekwalifikowanie się z artystki malarki na hm, malarkę. Jednak nie można ciągle unosić się artystyczną dumą - wszak rachunki same się nie zapłacą. Zlecony obraz zdążył już wspiąć się na Mont Everest kiczu i tandety. Niechybnie zgarnąłby wszystkie nagrody w konkursie Miki i Hany, w którym niestety nie było mi dane wziąć udziału, ale każdego dnia intensywnie o nim myślałam. Tak intensywnie, że obiektyw w aparacie - jedyny jaki posiadam - postanowił odmówić posłuszeństwa. Nie wiem czy i kiedy zostanie naprawiony, dobrze, że mam w zapasie cały zastęp psio-kocio-kurzo-widokowych zdjęć :)
Zupełnie niespodziewanie w me ręce wpadła na tydzień wyrzynarka, a po niej szlifierka. Wyrzynałam zatem i szlifowałam wszystko, co wpadło mi w oko. Rozstały jeszcze schody, ale to następnym razem. Za to kuchnia jest nie do poznania :)
Chciałam pójść w ślady Ori i Kretowatej, niestety z powyższego powodu mój dzień wygląda następująco: odbębnić to, co trzeba czyli psy, koty, kury a potem, na ile światło pozwoli, odbębnić obraz. Dzieło rodzi się w bólach okrutnych.
Niemniej nie narzekam, na dłuższą metę lepsze takie zlecenie niż żadne. W dodatku ponownie mamy tutaj wiosnę, pisze tutaj, ponieważ z doniesień jednej z córek wiem, że w stolicy śniegu nie brakuje. U nas jest 12 teraz stopni na plusie, ptaki śpiewają, kury radośnie niosą jajka (gęś coś się jeszcze nie poczuwa), drzewa pączkują a ja modlę się, żeby tak już zostało. Nie mam absolutnie nic przeciwko takiej ciepłej, bezśnieżnej zimie. Nie muszę biec do piwnicy o piątej rano, kiedy jeszcze ciemno jak we wnętrzu kota, i rozpalać w piecu. Potem nie muszę biec z łopatą by zaprojektować ścieżki wiodące do zasypanego samochodu, kurnika, bramy, kojca, karmnika dla ptaków. Ptaki też takie jakby szczęśliwsze :)

Dzisiejszy post dedykuję Hanie :)  mojej głównej motywacji do napisania (jakiegokolwiek) posta



wtorek, 24 grudnia 2013

W kominkach tańczyły iskierki...


Wzlatywały w górę i uciekały przez kominy krążąc przez chwilę nad zasypanymi białym puchem dachami, by niespodziewanie milknąć, jedna po drugiej wśród rozgwieżdżonego nieba.
Dzisiaj w każdym domu rozpalono we wszystkich kominkach. Żadem pokój nie był ani pusty, ani zimny. Pachnący świerk przystrojony piernikami pysznił się w każdym saloniku. Przy kominku, w bujanym fotelu siedzieli starsi ludzie z dziećmi na kolanach. Wszyscy wdychali magiczne zapachy świerkowych igiełek i przysmaków przygotowywanych w kuchni. Każdy był dzisiaj zadowolony, każdy wyczekiwał pierwszej gwiazdki. Każdy chciał być dzisiaj dzieckiem...
Mała, zziębnięta dziewczynka obserwowała to wszystko ukradkiem zza zaszronionych szyb. Zmarznięte rączki wtuliła w stary, potargany płaszczyk i kuląc się przed zimnym wiatrem ruszyła oglądać kolejny dom. 
Do żadnego nie zapukała. Wiedziała, że nikt jej nie otworzy. Nikt nie chciał zauważyć samotnej Małej Dziewczynki. "Da sobie radę", "zostaw, nie znasz jej", "to nie moja sprawa", "pewnie jest chora". Mała Dziewczynka znała na pamięć te wszystkie szepty przemykających obok niej ludzi. Nie miała nadziei, że ktoś ją do siebie przygarnie toteż obserwowała tylko z ukrycia. Marzyła, że siedzi teraz przy kominku, trzyma talerz z ciepłą kolacją i przygląda sie pięknie przystrojonej choince.
Wieczór zbliżał się coraz szybciej. Ostry mróz szczypał jej zmarznięty nos i po chwili Mała Dziewczynka przycupnęła przy śnieżnej zaspie trzęsąc się z zimna. Była jak niewidzialny samotny duszek, o którym cały swiat wolał zapomnieć. Patrzyła ze smutkiem na wysypujące się z kominów radosne iskierki. Obserwowała jak tańczą wzlatując w górę i po chwili gasną niespodziewanie, w ciszy.
Mała Dziewczynka była jak te iskierki. Zmęczona i głodna czuła, że i ona niedługo zgaśnie i nikt tego nawet nie zauważy. Mocniej otuliła się starym płaszczykiem i dygocząc przymknęła oczy.
Niespodziewanie coś miękkiego otarło się o jej kolana. Mała Dziewczyna zaskoczona popatrzyła w dół.
Mały, puszysty piesek patrzył na nią czarnymi jak guziki oczkami i merdał ogonem.
Rozłożyła ręce a piesek wskoczył w jej ramiona natychmiast otulając ją sobą jak szalikiem. Był miękki, puszysty i przyjemnie ciepły. Mała Dziewczyna długo tuliła do siebie pieska, który w ostatniej chwili uratował ją od zamarznięcia.
Kiedy już się zagrzała, piesek nagle zwinnie wysunął się z jej objęć i popędził przed siebie.
- Zaczekaj! - zawołała Mała Dziewczynka. - Nie odchodź!
Ale piesek biegł już w stronę ciemnego lasu. Mała Dziewczynka z trudem biegła za nim. Nie chciała żeby ją opuszczał. Walcząc ze strachem mijała kolejne drzewa, które w słabym świetle gwiazd wyglądały wyjątkowo ponuro. Gęsty las jednak szybko się przerzedił i zdyszana Dziewczynka wypadła na niewielką polanę. Piesek pobiegł prosto w strone jedynego widocznego teraz światełka, które sączyło sie z okna małego domku.
Dziewczynka pobiegła za nim.
Z każdym kolejnym krokiem zbliżała się do małego domku, lecz jednocześnie ogarniały ją wątpliwości. Co jeśli i tutaj nikt jej nie otworzy? Albo gorzej, jeśli ją stąd przegonią?
Piesek przysiadł na progu i czekał na nią.
Dziewczynka byłą zmęczona, głodna i zmarznięta. Zdesperowana zapukała nieśmiało.
Drzwi uchyliły się zalewając ją ciepłym światłem.
- Tutaj jesteś! A ja szukam cię od rana - zatroskany kobiecy głos przywitał merdającego ogonem psa. Dziewczynka wychyliła się zza swojego nowego przyjaciela.
- Oj... - kobiecy głos urwał się nagle na jej widok.
- Dzień dobry - powiedziała Dziewczynka. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale jestem głodna,zmarznięta i samotna. Mogę tu wejść?
Kobieta popatrzyła najpierw na swojego psa a potem na małe, brudne stworzenie stojące obok niego. Z jakiegos powodu uznała, że oboje są do siebie bardzo podobni. Otworzyła szerzej drzwi.
- Wchodźcie oboje. Właśnie mieliśmy jeść kolację...
Bezgranicznie wdzięczna Dziewczynka weszła do środka małego pokoiku. Było tu bardzo mało mebli i wszystkie wyglądały na stare i bardzo skromne. Na piecu stał wielki garnek a wokół niego krążyło całe stadko innych psów i kotów. Nie było tu ogromnej, bogato ubranej choinki a jedynie małe drzewko, z którego właśnie jakiś kot zrzucał ostatnią bombkę. Nie było kominka, ani zapachu pierniczków. Były za to inne zapachy, niekoniecznie świąteczne... Kobieta podniosła pokrywkę jedynego garnka jaki stał na gorącym piecu.
- Niestety mamy tylko to... Lubisz gulasz?
- Ja lubię wszystko, proszę pani - odparła Dziewczynka wyciągając w jej stronę jedną z pustych misek.
Kolacja została sprawiedliwie rozdzielona pomiędzy wszystkich zniecierpliwionych domowników a następnie zjedzona tak szybko, jak szybko znikały iskierki nad kominami.
- Masz jakieś imię, mała zgubo? - zapytała kobieta, kiedy wszystkie miski zostały już umyte a koty leniwie rozłozyły sie przy wciąż ciepłym piecu.
Dziewczyna wypuściła z objęć bawiącego się z nią pieska i zamyśliła się na chwilę. Czy miała jakieś imię?
Popatrzyła za okno na zasypany śniegiem las i uśmiechnęła się do kobiety.
- Może mnie pani nazywać Szyszką...


Szyszka, najnowsza znaleziona zguba oraz pozostałe stadko życzy Wam wszystkim dużo ciepła, nadziei i miłości, którą będziecie się mogli podzielić z tymi, którzy dostali jej zbyt mało.
   





sobota, 21 grudnia 2013

Za krótki dzień


Mglisty poranek sprzed dwóch dni
Ale już wkrótce zacznie się wydłużać. To dobrze, może dzięki temu będę miała więcej czasu :)
Dzisiaj, poza codziennymi czynnościami oczywistymi, żmudnymi i przytłaczająco nieuniknionymi (czyli między innymi napalenie w piecu, nakarmienie zwierza wszelakiego oraz sprzątnięciu po tymże) znalazłam też chwilę na kilka innych drobiazgów. W końcu idą Święta. Z tej okazji przemeblowałam kuchnię za pomocą wyrzynarki i szlifierki. Przyniosłam z lasu kilka gałązek choiny, zrobiłam z nich stroik na stół i wieniec na drzwi. Ubrałam też choinkę, ku uciesze kociej młodzieży. W tym roku, nauczona latami doświadczeń, mam tylko kilka szklanych bombek, resztę stanowią pierniczki, bombki hand made i góra cukierków, która dyskretnie topnieje z każdym dniem.

Pierogi i uszka siedzą już grzecznie w zamrażalce. Karpia nie ma i nie będzie, jego smętne spojrzenia prześladują mnie na każdym rogu, kiedy jadę po zakupy. Będzie za to debiutować kulebiak - cokolwiek to jest ;) podobno co region, to inna receptura a ja nawet nie wiem jaka panuje u nas.
W nocy prószył śnieg, ale najwyraźniej zaraz potem stopniał. Została tylko zmrożona warstwa, która zalega od dobrych dwóch tygodni i w ogóle mi nie przeszkadza, przynajmniej będę miała jako tako białe święta :) 

 Kiedy już mogę napić się rano kawy (czyli jakieś dwie-trzy godziny po pobudce) mam za oknem taki oto widok:


A taki kiedy, na przykład, wycieram po raz setny w ciągu jednego dnia podłogę:



 A taki kiedy jadę do sklepu. Jest biało a mimo to nie muszę nic odśnieżać, fajnie :)



A tej piosenki słuchamy sobie od wczoraj:
 http://www.youtube.com/watch?v=F4KHhlJV39k



sobota, 7 grudnia 2013

Do świąt pozostało...



Od trzech dni śnieżna zamieć usiłuje zdmuchnąć mi dom, albo - z braku innej możliwości - przynajmniej go zasypać. Wczoraj, około 4 nad ranem, przeżyliśmy śnieżną burzę. Błysnęło, huknęło i nagle wszędzie zrobiło się ciemno. Wiatr wyje, drzewa straszą rozbujanymi gałęziami... Jak już pisałam - przeżyliśmy to.
Teraz dom wygląda jak przycupnięty pod białą czapą puchu. Chyba wciąż jest w szoku, że nie powybijało mu okien.

Na zasypanych drzewkach owocowych siedzi rój ptaków, z daleka wyglądają jak puchate bombki. Co chwila zaglądają do wypełnionego ziarnem karmnika i skubią przysmaki zawieszone na gałęziach - tak, tak, w tym roku także nie pozwolę im głodować :) W stołówce poza kolorowym ptactwem mieszanym, mam obowiązkowe sikorki i wróble w ilości hurtowej.




Koty, jeśli w ogóle ruszają się z domu, przychodzą po nanosekundzie, zasypane śniegiem jak baranki. Śpią na kaloryferach spokojnie obrastając w zimowe sadełko.






Nie powiem, jest zimno, trzeba się babrać w węglu/popiele, do tego potwornie wieje a odśnieżanie znowu zamienia się w syzyfową pracę. Co kilka godzin wychodzi jednak słońce a wtedy widzę, że zima nie jest taka straszna jak jeszcze chwilę temu :)



Przyniosłam z piwnicy pudło potłuczonych ozdób świątecznych (podziękujmy za to Hektorowi), zatem w tym roku choinka udekorowana zostanie głównie ozdobami typu hand made. W poniedziałek kupię światełka. Świąteczne drzewko mam sztuczne i bardzo ładne, najładniejsze jakie było na bazarze :) Od lat preferuję taką ekologiczną wersję choinkową. A pachnieć świerkiem i tak będzie, bo przyniosę sobie z lasu kilka gałązek na stroik i wieniec na drzwi.
Nie piekę pierniczków ponieważ te zeszłoroczne zmiękły dopiero pod koniec czerwca i stanowiły realne zagrożenie dla zębów. Piekę za to pyszny piernik, od lat ten sam. Jest miękki od razu po upieczeniu (co już jest zaletą) i smakuje jak najlepszy polski piernik.
Wiem, że jeszcze zostało mnóstwo czasu do świąt. Ale czas ma to do siebie, że lubi płatać figle. W radiu słychać już nieśmiertelne 'last kristmas'  a za oknem jest jak jest. Zanim się obejrzę, w sklepach zapanuje histeria. Ludzie hurtowo będą brać kredyty, kupować płaskie telewizory i pakiety telefoniczne. Potem wpakują do i tak zawalonych wózków butle kolorowych napoi i biednego, półżywego karpia...
Dobrze, że mieszkam na uboczu. Kupię to, co mam kupić i zajmę się tym, co w święta jest najważniejsze.



poniedziałek, 25 listopada 2013

Rankiem


Niczego jeszcze nie świadoma, wyglądam sobie przez okno i widzę to:


Do południa napadało już dość konkretnie. Droga biała, pługu nie ma, po śniadanie do sklepu trzeba było brnąć przez pierwszą w tym roku zaspę.

 Żaden kot nie podzielał psiego entuzjazmu jeśli chodzi o radosne wytarzanie się w śniegu. Z niedowierzaniem i dezaprobatą oglądały jak za oknem przybywa kolejnych białych centymetrów. Następnie rozpoczęły przepychankę o najlepszą miejscówkę przy kaloryferze, ten kuchenny oczywiście najlepszy - wiadomo.




Łaciaty był w szczególnym szoku...


 Nie powiem, żeby mnie ten śnieg jakoś bardzo ucieszył. Według wszelkich prognoz do środy powinno go już nie być. Może wrócić na same Święta, zapraszam, ale dzisiejsze bieganie z łopatą wcale nie nastawiło mnie optymistycznie do nadchodzącej zimy.
Za to widok Łapka, odpoczywającego na tle bezpiecznej, oprawionej w ramy zimy już tak :)


środa, 20 listopada 2013

Dziobki i piórka :)





Dzisiaj długo obiecywany post o ptasiej ferajnie :)

Zaczęło się od parki jednej ślicznej parki wypatrzonej na targu.
Kupiłam, podpytałam sąsiadów czym to karmić, zrobiłam budkę do spania i patrzyłam zadowolona jak sobie radośnie żyją :) Szukając dodatkowych informacji o hodowli, (bo to dla mnie była zupełna nowość) odkryłam, że takich ślicznych kurek jest znacznie więcej! I tak to się mniej więcej zaczęło...


Feniks. Mój pierwszy kogucik. Prawdziwy dżentelmen
Najpierw zleciłam budowę nowego kurnika, w którym mogłabym pomieścić wszystkie przyszłe skarby.
W moim radosnym stadku mam kurki najróżniejszych ras, ale nie separuję ich jak większość hodowców. Każdy chodzi gdzie i z kim mu się podoba.
W swojej kolekcji mam mięciutkie i puszyste jak wata kurki jedwabiste - łagodne, idealne do głaskania. Obowiązkowe stadko zielononóżek oraz: feniksy, kurki hamburskie (wyglądają jak dalmatyńczyki), urocze chabbo, piękne sułtany, wandotki, fawerole, brahmy, kurki lokate, białoczuby, polskie czubatki i masę innych.
Moje stado dodatkowo obala wszelkie wiejsko - miejskie mity:
Koguty wcale nie są groźne, a juz na pewno nie wskakują ludziom na głowy żeby wydrapać im oczy.
Koguty mogą zadziobać młode pisklaki - nie wiem, czy mogą, ale te moje są spełnionymi i sumiennymi niańkami.
Nie można mieć więcej niż jednego koguta bo będą się bić - owszem, biły się przez kilka dni. Potem ustanowiły między sobą hierarchię i już nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Żyją sobie razem, każde ze swoimi wiernymi kurkami. Niektóre kogutki, zwłaszcza te starsze, trzymają się razem.
Obaliłam wiele takich mitów, łącznie z tym, że sama sobie z nimi nie poradzę.

Parka czubatek z sułtanem w tle

Silki, kurki jedwabiste

Brahmy :)

Kurki mieszkają w luksusowym kurniku. Jedzą ekologiczna pszeniczkę i kukurydzę i -oczywiście- gotowane obiadki, kaszę, warzywka, czasem makaron. Oczywiście wszystkie są kurkami dożywotnimi, mają swoje imiona i charakterki o żadnej z nich nie grozi koniec w rosole.Za to wszystkie jajka są jak najbardziej jadalne, ekologiczne i bez porównania ze sklepowymi.