Zatem było sobie nasze pierwsze lato w "nowym domu". Dom, siłą rzeczy został podzielony na dwie części - jako tako wyremontowaną, czyli zdatną do zamieszkania, oraz drugą - ze starymi oknami, brakiem drzwi, sypiącymi się schodami i pokrzywami rosnącymi w kuchni (która teraz - już bez pokrzyw - pełni role mojej sypialni). Cześć niezdatna do zamieszkania w każdym calu, od której odgrodziliśmy się jedynie parą wąziutkich, cieniutkich drzwi i przez pewien czas mogliśmy oszukiwać się, że nie mamy problemów z remontem :) W końcu czego nie widać... To słychać.
![]() |
Filemon, brat Bonifacego. Tutaj już staruszek. |
Najpierw zawiał wiatr. Nie żadna tam wichura, Ksawery czy inny medialny orkan. Ot, przywiało troszeczkę a blacha na dachu, na którą teraz nie zwracamy już uwagi wygięła się, czy raczej 'zapracowała'. Nie wiem jak to fachowo określić, po prostu słychać czasem blachę, kiedy za bardzo wieje. Hałas przypomina trochę odgłos, jakby ktoś łaził po dachu. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że odgłos ten jest jak najbardziej naturalny i należny go zignorować. Ale nic. Powiało, przestało, zapomnieliśmy. Noc pełna wrażeń.
Kolejny dzień. 3 nad ranem.
- Mamo, ktoś nam chodzi po dachu - słyszę zaspany głos jednej z córek.
- Jak po dachu? Nic nie słyszę.
Nie minęły dwie minuty jak do naszych miejskich uszu doszło głośne łup! a potem coś jakby tupanie... No pewnie, że ktoś łazi po dachu! Jak tam wszedł? Nic nie zauważyliśmy? Przecież dach jest stromy, spadłby jak nic. Przed oczami przewijają się wszelkie sceny z filmów, reportaży i wiadomości. Złodziej grasuje po dachu! Dodam, że wtedy dorobek obronny jaki zabraliśmy z mieszkania stanowiła świnka morska, trochę kotów i jeden stary pies, którego można by wynieść, a on i tak by nie zauważył. Gdyby sytuacja miała miejsce dzisiaj, z obecnym asortymentem, na pewno nie byłoby tamtej adrenaliny.
Dzierżąc w dłoni tępą, dekoracyjną szablę, siedzę z córkami uzbrojonymi w tłuczek do mięsa i młotek. Przyczajone w kuchni nasłuchujemy, czekając na napastnika. Chwilowo gotowe prawie na wszystko.
Złodziej niespiesznie przemierzył dach, raz w jedną, raz w drugą stronę. W końcu zdecydował się zeskoczyć na niższy daszek, wspiąć na parapet... i zamiauczeć.
Pan Bonifacy wrócił z wycieczki zapoznawczej.
Zdjęcia Boniusia mam niestety jedynie w wersji analogowej, ale wyobraźcie sobie jak czuje się człowiek siedzący w nocy, w starym domu, osaczony przez przyrodę, a za oknem siedzi śliczny, tłuściutki czarno biały kocurek i patrzy lekko zdumiony na zajście w kuchni. Pewnie swoje już o nas pomyślał.
Bonifacy często chodził po dachu. Podobnie jak inne koty, jednak minęły tygodnie zanim upewniłyśmy się, że nie grozi nam żadna napaść.
Było jeszcze kilka takich odkrywczych dni/ nocy kiedy to "nowy dom" płatając kolejne niespodzianki uczył, że nawet gdybyśmy chciały, nie ma już powrotu do dawnego, wygodnego życia.
Ale w sumie patrząc wstecz, albo przynajmniej na widoki, jakie serwuje nam okolica, chyba nie ma czego żałować.
Post postanowiłam zadedykować Kretowatej, o ile nadal czuje się depresyjnie :) Mnie też dopadała depresja, może nie taka "zimowa" a bardziej życiowa. Przygarnęłam trochę psów, kotów, nakupowałam kur, wybudowałam kurnik i jakoś przeszło :)